niedziela, 11 października 2009

zielono mi

No i za nami pierwsze km i pierwsze noce w naszym nowym domku:) Domek jest extra wygodny i naprawdę niczego mu nie brakuje. Już nawet pierwszą kolację w nim zjedliśmy przy szumie morza, lodówka działa, łóżko jest duże i fajne, a miejsca na bagaże dość. Jeszcze tylko musimy się tak zorganizować, by nic w nim nie latało jak hamujemy i by mieć wszystko pod ręką i będzie czad:) Max już opanował jazdę po lewej stronie i śmiga tak jak w Polsce, no prawie, bo nasze Jucy Baby nie ma takich możliwości jak landek;) Na początku był tylko mały stres w Auckalnd, bo wydało się to jakieś dziwne, ale poszło bardzo dobrze. Fajnie, że jest automatyczna skrzynia biegów, to nie trzeba się nad tym zastanawiać i tylko czasem zamiast włączyć kierunkowskazy, Max włącza wycieraczki;) I tylko z dwa razy pomylił strony drogi. Generalnie możemy polecić Jucy Rentals jak na razie, zobaczymy jak będzie dalej.
Zgarnęliśmy bagaże z hostelu i uderzyliśmy na północ. Po drodze zrobiliśmy zakupy i okazało się, że wszyscy są tu tak mili jak w Australii, ale brakuje im tej sztuczności:) Czyli na plus. A potem już tylko połykaliśmy km. No i obudziliśmy się na samym północnym krańcu czyli Cape Reinga. Padało. Było zimno. Strasznie wiało. Jak zresztą przez całą noc;) Zastanawialiśmy się czy nas gdzieś nie zmiecie, ale byliśmy już tak zmęczeni, że było nam wszystko jedno. Dojechaliśmy tam około północy, po jakiś masakrycznych remontowanych drogach, gdzie ograniczenia były do 70 km/h a my jechaliśmy jakieś 30. Jak się potem okazało im szybciej się jedzie, tym mniej się czuję, że droga jest do bani:) Pokonaliśmy trasę zachodnią stroną gdzie zaliczyliśmy nadmorskie jeziorka Kai Iwi i tutejszą dżunglę Waipoua Forest z najstarsze drzewo w NZ Tane Mahuta, które ma podobno koło 2000 lat. Max uważa, że to duży, gruby fajfus pośrodku dżungli. Potem był tradycyjny stresik, że benzyny braknie, oczywiście w środku nocy, ale udało się w jakiejś dziurze stację znaleźć. Już kilka razy się tak udało...

Generalnie jeździ się pięknie. Jest cudownie zielono, same wzgórza, góry i pagórki, owce i krowy, raz na jakiś czas miasteczko, mało ludzi, raj i sielanka. Max uwielbia tutejsze drogi, kręte i w sumie wąskie, z górki i pod górkę, ja trochę mniej. Widoki są po prostu nieziemskie. Ale pojawia się taka wolna myśl: to jedna wielka wieś:) W sumie nazwy tutejszych miejscowości są tak od czapy, że nazywamy je po prostu „ następna dziura” czy ta „wiocha na W”;)

Jak na Cape Reinga wyszliśmy z Jucy Baby, to prostu w chmury. Nie było widać nic. Na szczęście jak doszliśmy do latarni rozpogodziło się trochę, choć pogoda nadal była sztormowa: wiało i padało. Wymarzona pogoda na wakacje.

Uderzyliśmy na wydmy Te Paki. Ogromne. Cudowne. Bajeczne. A stamtąd wbrew zdrowemu rozsądkowi (bo jeszcze nie było odpływu, nie wiedzieliśmy czy można przejechać, no i znowu z małą ilością benzyny) na Ninety Mile Beach, czyli 90-milową plażę, po której można jeździć samochodem. Zero ludzi, morze, piasek, ptaki i my:) Jechało się fajnie, aż do momentu gdzie skały i woda zagrodziły nam drogę. Do wyboru mieliśmy: czekać jakieś 3 h aż woda się cofnie, wracać 20 km (długa droga jak na te warunki) albo... wypróbować nasze Jucy Baby na dużym piachu pod górę, gdzie potem była droga. Duże umiejętności Maxa i małe możliwości samochodu sprawiły, że pokonaliśmy górkę i na czuja pojechaliśmy do głównej drogi. No i wylądowaliśmy u kogoś na podwórku:)

Zatankowaliśmy w pobliskiej wiosce i wróciliśmy na Ninety Mile Beach pokonać ostatnie jej kilometry. Woda była już daleko, generalnie można po plaży jeździć po godzinie 15, no i teraz się jechało stówkę. Nawet ja skusiłam się na prowadzenie. Boskie uczucie.

Wieczorem udało nam się dotrzeć do Paihia, czyli Bay of Islands. Po drodze odwiedziliśmy Kerikeri, gdzie jest najstarszy kamienny budynek w NZ, ale chyba nie warto zbaczać z drogi dla tej atrakcji.

Rano w Paihia odwiedziliśmy informację turystyczną, warto to u robić, bo są naprawdę nieźle poinformowani i mają masę materiałów, i po krótkim namyśle bo czas nas gonił udaliśmy się na pływanie z delfinami, ale skończyło się tylko na ich oglądaniu, bo były małe delfinki i wtedy nie można z nimi pływać, bo małe muszą jeść co 3 minuty, inaczej umrą. Szkoda, ale może jeszcze spróbujemy na południowej wyspie. Rejs trwał 4 h i było strasznie zimno i fale niekiedy do 4 m. Maxowi się strasznie podobało, mi też - czasami. Jest tam bardzo ładnie, ale to chyba na tyle;) Zatrzymaliśmy się na jednej ze 140 wysp i poszliśmy na mały spacer. Taka sielanka.

Potem pognaliśmy do Auckland do Underwater World, który jest bardzo fajnie zrobiony, można pooglądać pingwinki i rekinki, ale jest mały i gdyby nie fakt że Jucy dało free voucher na jedno wejście, to za taką cenę chyba nie warto.

No i potem uderzyliśmy na Coromandel. I obudziliśmy się rano nad samym brzegiem morza:) Czad! Zjedliśmy śniadanko i wypiliśmy kawę na plaży. Tak można by żyć:) Jest tu pięknie. Cała droga po zachodniej stronie półwyspu jest między morzem a skałami, kręta, wąska i z takimi widokami, że zapiera dech w cycuszkach;) Natrafiliśmy na mały samolot, który latał nad wzgórzami i chcieliśmy zapytać czy nas nie przewiezie, ale okazało się, że to samolot, który spryskuje pola i ma tylko jedno miejsce - dla pilota:( Pas startowy był długości tego w Himalajach, co nam Obuszki pokazywały:) Czad. Teraz ruszamy dalej, przed nami pierwsze trekkingi, gorące źródła i ...

Sorki, za brak fot, ale na razie nie ma możliwości. Jak tylko będzie okazja, uzupełnimy to zdjęciami, bo mamy ich milion:)

1 komentarz:

  1. Max i Basiu,

    Czytamy czytamy i wspominamy i strasznie Wam zazdrościmy, mimo że nam się krzywda przecież nie dzieje :))

    Czekam na Wasze dalsze reakcje, cieszcie się chwilą, choć to trudno uchywcić!

    Pozdrawiamy z Kolumbii - właśnie jedziemy nurkować pod granicę z Panamą.

    Michał i Magda

    OdpowiedzUsuń