czwartek, 22 października 2009

5:0 dla nas, 1:0 dla Tongariro Alpine Crossing

Dawno nic nie pisaliśmy, ale tak jakoś się złożyło. Przepraszamy jeśli ktoś się martwił, choć w to nie uwierzymy;) Pogoda zmuszała nas do zmiany planów i szybkiego reagowania „ co dalej”. Od kilku dni jesteśmy już na tej lepszej (podobno;) wyspie czyli na South Island. No i jest tu tak:)













Śniegu nie zazdrościmy, jest tu go całkiem sporo i psuje nasze plany:( Nawet nie wiecie jak tu jest zimno!! Zobaczycie na fotach zaraz;) Czapeczki, które wzięliśmy na nurkowanie, zdecydowanie bardziej przydają się tutaj...

Michale i Magdo, Wy pewnie inaczej pamiętacie ten kraj, zimny kraj;) Pewnie u Was całkiem ciepło, co? Pozdrawiamy serdecznie!!

No ale może od początku...

5:0 dla nas w walce z oposami, czyli małymi głupimi zwierzątkami, które w nocy wychodzą na drogi i stoją jak ciołki. Chyba chcą, żeby je przejechać... Oczywiście nasze wygrana nie oznacza, że je przejechaliśmy, ale że je ocaliliśmy:) Taki jeden z wczoraj bardzo się starał by go przejechać, kilka razy wchodził pod koła, ale Max się nie dał;) Ale jak się później okazało, wyświadczylibyśmy przysługę Nowe Zelandii, bo generalnie one są tu zmorą i wydaje się kupę kasy na walkę z nimi, gdyż niszczą przyrodę.

No i niestety, 1:0 dla Tongariro Alpine Crossing... Na planowaniu właśnie tej wyprawy rozstaliśmy się z blogiem i Wami. Pogoda przemawiająca ustami przewodniczki-opiekuna zmusiła nas do powrotu z prawie połowy trasy. Byliśmy już chyba po najbardziej stromym wejściu (gdzie rozkoszą był każdy krok w poziomie;), między South Crater i Red Crater, ale z powodu wiatru musieliśmy zawrócić. Wkurzeni trochę, ale jeszcze z nadzieją, że możemy tak zmienić nasz plan by wejść i zrobić tę słynną traskę za dwa dni. Niestety na dole już i nadzieja zmalała... Rozpadało się strasznie, wiało i zrobiło się paskudnie zimno, i tak zapowiedzieli na kilka kolejnych dni. Trzeba było poszukać czegoś na przeczekanie albo uderzyć na południową wyspę. No i wrócimy tutaj kiedyś choćby ze względu na tę traskę: must to see, must to do!







Kilka dni przed naszym przyjazdem w tych okolicach ku zdziwieniu wszystkich spadł śnieg. Poobcowaliśmy z nim trochę po drodze;) Wysoko było go całkiem sporo (następnym razem Basia wybiera miejsce na wakacje:) Były też chmury i zero widoków, ale najgorszy był wiatr. Im wyżej, tym mocniej wiało i momentami nie można było oddychać. No i mnie tak z dwa podmuchy z traski lekko przesunęły. Zrobiło naprawdę paskudnie...

Tak naprawdę w okolicy nie ma nic na brzydką pogodę, w planach mieliśmy jeszcze jeden całodniowy trekking na Mt Egmont, który też stanął pod znakiem zapytania. Na przeczekanie postanowiliśmy zawitać do Waitomo, gdzie są duże ilości jaskiń. Po drodze, ok. 150 km, tylko padało, nie wróżyło to dobrze. W Waitomo na szczęście jaskiniowe przygody są aktualne, bo tylko poziom wody trochę się zwiększył. Wybraliśmy około 4 h atrakcję HHH z Waitomo Adventures z serii WET, czyli z gwarancją, że będziemy mokrzy. Taka troszkę ekstremalna, na to przynajmniej mieliśmy nadzieję;)

Obowiązkowo do zaliczenia w Waitomo jest: Curlys Bar. Jedyny bar w mieście, gdzie przychodzą wszyscy: od hydraulika, co właśnie skończył pracę, poprzez młodzież do rodzin z dziećmi. Atmosfera totalnie rewelacyjna, można pograć w bilarda (Max kontra Basia – 1:1), obejrzeć mecz rugby (Basia zgłębiała zasady i na drugą połowę zmyła się do domku, tym razem położonego tuż na przeciw baru – to straszna wygoda mieć taki domek;), no a przede wszystkim ze względu na nie uśmiechającego się kucharza, który robi cuda. Burgery wyglądały tak, że na sam ich widok, człowiek zamiera. Porcje gigantyczne. Zdecydowaliśmy się na Beef Nachos i to była bajka! A na deser było Chocolate Fudge Cake czyli ciasto czekoladowe z lodami waniliowymi, bitą śmietaną i polane gorącą czekoladą... Chyba nic więcej nie trzeba pisać. Koniecznie trzeba tu zajrzeć:)

Jedyne co zakłóciło nam ten wieczór to była prognoza pogody: opady non stop do niedzieli... Oznaczało to dla nas jedno: nici z Tongariro Alpine Crossing – podejście numer dwa, nici z wejścia na Mt Egmont... Ale jeszcze pełni nadziei postanowiliśmy przeczekać korzystając z atrakcji Waitomo.

HHH okazało się strzałem w dziesiątkę. Troszkę zastanawiałam się czy aby na pewno jesteśmy normalni czołgając się w lodowatej wodzie przez otwory, które ledwo mieściły nasze ciała czy zjeżdżając po 30 metrowej skale w ciemną dziurę czy wspinając się po lodowatych wodospadach, które z powodu padającego ciągle deszczu były dość mocne. Tak spędziliśmy jakieś 3 godzinki w jaskiniach, które są po prostu niesamowite. No i nie zabrakło słynnych gloworms, pięknie święcących w ciemnościach:) Była adrenalina, była zabawa i teoretycznie powinno być zimno, ale nie było. Zawsze lepiej moknąć pod wodospadem i w rzekach niż na powierzchni i się dołować, bo tam ciągle padało:( Przed zejściem do jaskiń był krótki trening z zabezpieczania się na linach i takich tam, wystarczający do pokonania tej trasy. Poza tym specjaliści nie czuwali nad nami cały czas. A co najważniejsze, po wszystkim był gorący prysznic:)





Niestety kuchnia w Curlys Barze była zamknięta i nasze marzenia o pysznych gorących ogromnych hamburgerkach się nie ziściły.

Pogoda nadal nie wróżyła zbyt dobrze. Zadzwoniliśmy na Tongariro – wszystkie wyjścia odwołane, zadzwoniliśmy na Mt Egmont – zapowiadało się beznadziejnie na najbliższe dni. Ponieważ Waitomo nie oferuje więcej atrakcji postanowiliśmy jeszcze zaryzykować o pojechać do Mt Egmunt, bo w sumie i tak chcieliśmy przejechać drogą nr 43 czyli Forgotten World Highway, która miejscami jest naprawdę forgotten. Brak stacji benzynowej przez 150 km, całkiem niezła żużlowa droga na sporym odcinku, i znowu tylko owce;) Piękna trasa przez całkiem wysokie góry, którą nie jeździ chyba nikt, bo przez wspomniane 150 km spotkaliśmy jakieś 15 samochodów. Warto nadłożyć drogi i przejechać się tamtędy.





Pod Mt Egmont dotarliśmy już późnym wieczorem i po najpiękniejszej drodze, przyszła kolej na najstraszniejszą. Postanowiliśmy dostać się do Visitor Center, spod którego wyrusza się na traskę, by z rana dowiedzieć się jaka będzie pogoda i czy można iść. Droga miała jakieś 16 km, ciągle w górę, czyli zakręt za zakrętem, w ciemnym gąszczu drzew, z mgłą i huczącym dookoła wiatrem. Jak w horrorach. Jak dojechaliśmy na samą górę, to okazało się, że poza słabym światełkiem w Visitor Center nie ma tam nic. Nawet pół samochodu czy człowieka. Tylko wiatr przeraźliwie huczał. Dla mnie gorsza była droga powrotna, dla Maxa zostanie na noc w tej głuszy. Więc wróciliśmy na dół i pojechaliśmy do New Playmouth.

NP okazało się miłym miasteczkiem z fajnym parkiem (podobno najlepszym w NZ) i fajnymi plażami. Prognoza nadal była do bani na najbliższe dni, także poddaliśmy się i wyruszyliśmy na południe. Chyba następnym razem musimy szybciej godzić się z przeciwnościami losu... Ale trudno było odpuścić dwie takie górki:(

Objechaliśmy Mt Egmont dookoła, oczywiście nie widząc nic;) Choć na dole była super pogoda i świeciło słonko, cała góra była w chmurach i podobno ostro tam padało i wiało...

Dojechaliśmy na wieczór do Wellington, jedno z nas lubi je bardziej, drugie mniej, ale w gruncie rzeczy to przyjemne miasteczko. Zrobiliśmy sobie wieczorny spacer z wizytą w Arizona Bar & Grill gdzie zahaczyliśmy o burgera giganta, obejrzeliśmy ichniejszy parlament i tyle. Rano obejrzeliśmy słynne muzeum Te Papa, jest naprawdę niezłe i można by tam spędzić pół dnia, ale my mieliśmy tylko dwie godzinki, bo czekał na nas prom na południową wyspę.

Może wiosna płata figle z pogodą, ale podobno lato też to potrafi tutaj, to jest jeden wielki plus bycia tu właśnie o tej porze: nic nie trzeba bookować z wyprzedzeniem, prom wystarczyło zarezerwować rano (latem podobno przynajmniej kilka dni wcześniej), na skok ze spadochronem poszliśmy od ręki, na wszystkie transfery idziemy ot tak sobie i zawsze są miejsca – to jest super!

No i po trzy godzinnej przeprawie znaleźliśmy się na południowej wyspie. Przywitał nas deszcz;) Ale gdzie nigdzie było widać błękitne niebo. Zapowiadało się lepiej:) Wpływa się przez Marlborough Sounds, masę wysepek i robi to naprawdę miłe wrażenie. Ta wyspa jakoś bardziej przypominała nam Nową Zelandię z naszych wyobrażeń, nadal zielono, ale inaczej. Wysokie góry porośnięte lasami, mniej owiec i drogi poprowadzone dolinami.



Ruszyliśmy do Abel Tasman National Park. Ponieważ nie do końca wiedzieliśmy jak wygląda to z podróżowaniem tam kajakami, a na to właśnie mieliśmy ochotę, to przespaliśmy na na parkingu przy I-Site, czyli informacji turystycznej, by rano rozeznać się w temacie. Jak się obudziliśmy, to jakiś straszny ruch mieliśmy za oknem... Sunday Market:) Właśnie rozkładali swoje stoiska. Zakupiliśmy najsłodsze kiwi na świecie i domowej roboty dżemiki, wypożyczyliśmy kajak na całe popołudnie i zabookowaliśmy nocleg w chacie w parku. Przyszła pora na mały kolejny trekking:)

Wypożyczanie kajaków w tym regionie równa się z godzinny wykładem ich używania i taką ilością sprzętu, że szok. Instruktor był bajeczny i bawiliśmy się znakomicie. Ale cały czas zastanawialiśmy się, po co uczymy się jak odwracać kajak jak się wywrócimy i dlaczego kamizelki ratunkowe są absolutnie obowiązkowe...

No i zrozumieliśmy po pierwszym metrach na morzu. Szybko na kajakowanie mnie nikt nie namówi, no chyba, że będzie to spływ rzeką Ełk;) To była masakra: było zimno, woda lodowata, wiało, no i te fale... jak na polskich drogach: bam, bam, bam... Dobiliśmy do plaży w okolicach naszego miejsca noclegowego w hut(cie) i czekaliśmy na Water Taxi co miała odebrać kajak. Olali nas i nie przyjechali. Padał deszcz, byliśmy zmarznięci i źli. Od miłego strażnika dowiedzieliśmy się żeby zostawić kajak wyżej na plaży, pewnie mieli za dużo ludzi i zabiorą go sobie jutro. Szkoda, że nam tego nie powiedzieli... Po powrocie się na to poskarżyliśmy;)







Warunki w hut typowo spartańskie: 2 sale po 12 osób, brak prądu i ciepłej wody, materac dla każdego i tyle. Zasnęliśmy jak dzieciaki:)



Następnego dnia wyruszyliśmy na kilkugodzinny trekking wzdłuż plaż i po małych górkach. Było super, choć niekoniecznie ciepło;) Ale jest tu na prawdę pięknie i warto spędzić tu więcej czasu. Doszliśmy do plaży skąd zabrała nas Water Taxi do naszego samochodu. Dosłownie;) Prosto z wody motorówka idzie na ciągnik i tak sobie jedzie ulicami. Dość abstrakcyjnie to wygląda:)













Postanowiliśmy ruszyć dalej na południe zachodnim wybrzeżem. Niestety tym razem nikt nie dał znać jak daleko jest stacja benzynowa i na ostatnich litrach dojechaliśmy do wiochy, gdzie była stacja, ale właśnie ją zamknęli więc zatrzymaliśmy się tam na przymusowy nocleg, bo kolejna stacja za jakieś 100 km. Kolejny dzień rozpoczęliśmy od odwiedzenia najdłuższego mostu linowego w Nowej Zelandii, niedaleko za Murchison – fajny przystanek.



Zachodnie wybrzeże jest piękne: ogromne fale, pusto, no i świeciło słonko. Zrobiliśmy jeden z najlepszych short walków w NZ - Truman Track. Odwiedziliśmy Punakaiki, gdzie skały są jak naleśniki i odbiliśmy jeszcze trochę z trasy na polecane nam Hoitika Gorge. Michale, kolor wody na prawdę zachwyca. Warto tam zajechać na chwilkę w samotności;) Droga powrotna skupiała się głównie na szukaniu mojego buta, który wypadł z samochodu podczas przystanku na fotę:) 20 km wypatrywania zakończyło się sukcesem;)





















Ruszyliśmy słynną drogą via Arthur’s Pass i wiadukt Otira, droga biegnie przez piękne górki z ośnieżonymi szczytami, a wiadukt niestety trochę przereklamowany – nie robi takiego wrażenia, jak się spodziewaliśmy, ale i tak warto tamtędy przejechać.



Zatrzymaliśmy się w tej głuszy na noc i choć było strasznie zimno w nocy, warto było obudzić się z takim widokiem za oknem:)







Dotarliśmy do Chirstchurch i przyszła kolej na wschodnie wybrzeże. Zaczęliśmy od Półwyspu Banksa – obejchaliśmy go dookoła i jest tam... znowu ładnie;) Warto zaplanować tam więcej czasu na wyskakiwanie na plażyczki i na pływanie z delfinami, bo tam jest pewność w 80%, że uda się z nimi popływać. My tym razem sobie to odpuściliśmy z braku czasu. Ale jest to piękne miejsce, tylko korzystanie z darmowych mapek kończy się czasem nagłym brakiem asfaltu i całkiem przerażającą dróżką przez góry – ale za to z jakimi widokami;)







Dalej na południe - postanowiliśmy dotrzeć do półwyspu Otago, gdzie mieszkają pingwinki. Ponieważ czas nam uciekał strasznie szybko a kilometry się mnożyły, odwiedziliśmy kolonię żółtookich pingwinków na busz plaży przy Oamaru. Strasznie śmieszne z nich zwierzaczki:) Potem jeszcze zrobiliśmy sobie przystanek przy "gigantycznych" kamieniach w Moeraki i zabookowaliśmy się na noc na wzgórzy niedaleko zamku Larnach.





I tak jesteśmy dziś sobie w Dunedin i załatwiamy milion spraw na dalszą trasę... W planach Milford Track, no i znowu beznadziejna pogoda... Zobaczymy:)

Pozdrawiamy gorąco z zimnej, choć podobno wiosennej, Nowej Zelandii:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz