wtorek, 13 października 2009

po pierwszym prawdziwym prysznicu;)

No nie wiem czy nam tak dobrze. Dziś był pierwszy prawdziwy prysznic w NZ, a ile to już tu jesteśmy?;) Chyba tak naprawdę nam nie zazdrościcie;)

Dzieje się dużo, a nie ma kiedy pisać i z internetu korzystać. Tak, jak napisaliśmy wcześniej półwysep Coromandel to cudowne miejsce, i jak bardzo cudowne okazało się jeszcze później.







Pojechaliśmy do Cathedral Cove – dużej dziury w skale nad wodą. No i ja tam mogłabym zostać:) Max też. Piękne plaże, fajne zatoczki i przyjemny 2 godzinny spacer. W końcu także zrobiło się ciepło. Po drodze są dwie zatoki z niewielkimi plażami, warto do nich zajrzeć, w jednej nawet nie było nikogo. Taki mały raj na ziemi. Próbowaliśmy posnorklować, bo to podobno całkiem niezłe miejsce na to, ale niestety woda była strasznie zimna jeszcze i skończyło się na wejściu do kolan. Warto też sobie zaplanować tam dłuższy pobyt, przynajmniej pół dnia, by móc rozkoszować się pięknymi widokami i spokojem (nie wiem jak z tym drugim jest w sezonie, teraz były puchy). Po drodze w tych rejonach można kupić sporo owoców morza i my zakupiliśmy smaczniutkie małże marynowane z czosnkiem i zjedliśmy gdzieś przy drodze z widokiem na morze i biały piaseczek. Czego więcej trzeba?;)







Potem uderzyliśmy na Hot Water Beach i to jest coś:) Działa dopiero przy odpływie czyli koło 17.30, kopiesz dołek i masz takie gorące źródła, że poparzyć się można. Serio. My właśnie na taką żyłę natrafiliśmy, że nie szło głębiej ani stopy, ani ręki w piasku zanurzyć. A ponieważ nie mieliśmy łopatki, to Max kopał... patelnią:) Generalnie króluje tam praca zespołowa;)





Jak już znudziło nam się walczenie z wrzątkiem, bo tak to niestety momentami wyglądało, to w końcu wzięliśmy pierwszy prawdziwy prysznic w Nowej Zelandii! Co prawda zimny, ale można było włosy umyć:) Co prawda na zewnątrz, więc w kostiumach i trochę piasku na nas zostało, ale można było żelu użyć:) Bajeczka!

No i dalej w drogę. Dalej na południe. Zdecydowaliśmy się na atrakcję, nad którą zastanawialiśmy się trochę, bo troszkę trzeba było z trasy odbić i jest to kolejny dzień z głowy, a te zaczynają nam się kurczyć , no i troszkę kosztuje, ale warto było. Wieczorem pojechaliśmy do Whakatane, bo stamtąd są rejsy na czynny wulkan na White Island. Tam spędziliśmy noc w naszym domku, tuż pod nosem firmy, która robi wycieczki. Ta wyprawa to jest kosmiczne przeżycie. Oczywiście na morzu bujało, do czego ja powinnam była się już przyzwyczaić, ale jakoś nadal źle to znoszę, a rejs w jedną stronę to niecałe 2 h. A na wyspie jest niesamowicie, unosząca się para wybuchająca ze skał, bulgocząca woda, no i ten zapaszek: jakby ktoś non stop bąki w wannie puszczał:) Dziwnie się patrzy jak to wszystko żyje i jak przewodnik mówi, że 2 dni temu to tej dziury, z której teraz bucha para jeszcze nie było. Wszystko zmienia się tam błyskawicznie. Polecamy:)







Przyszła kolej na słynną Rotourę. Tam od razu zaliczyliśmy biuro informacji, bo w tych okolicach szykuje się nam dużo atrakcji i musimy to jakoś poukładać. Miła dziewczyna potrafiła doradzić. Na początek odesłała nas do gorących źródeł położonych na uboczu, ok. 30 km od centrum miasta, zamiast do tych w mieście, no i jeśli zbaczać z trasy, to właśnie dla takich miejsc. Po raz pierwszy spaliśmy na campingu, więc znowu okazja na prysznic;) Miejsce nazywa się Waikite Valley i jest po prostu bajeczne. Ma kilka otwartych basenów na powietrzu, na wzgórzach, z widokiem na zielone pagórki, krowy i owce. Woda jest cudownie gorąca i... nie ma tu prawie nikogo. Są też małe baseniki do wynajęcia na wyłączność, ale nawet bez tego ma się basenik na wyłączność, bo było max 12 osób, z czego połowa to dzieciaki w dużym basenie. W końcu była okazja odsapnąć i się zrelaksować. Do tego wszystkiego zachód słońca, potem już tylko latarnie oświetlały baseny, a dookoła ciemno... I to wszystko za 16 dolców na łebka, bo jak płacisz za camping, to wejście na baseny kosztuje cię tylko 4 dolce. No i na takich campingach można się zatrzymywać:) To i plaże przy Cathedral Cove, na pewno odwiedzimy, jak jeszcze kiedyś się tu wybierzemy.



Jak się rano obudziliśmy to od razu wskoczyliśmy do gorącego basenu. A potem była najcudowniejsza chwila tego dnia czyli pierwszy prysznic, ciepły, z żelikiem, bajeczka;)

Odwiedziliśmy gejzery w okolicy Wai-O-Tapu i mieliśmy okazję popatrzeć jak wybucha taki jeden a potem pospacerować się w smrodku niecałe 2 h.





To był czas na przemyślenia czy jedziemy na Mt Tarawera, gdzie teraz są tylko zorganizowane wycieczki za koło 130 dolców i różne chodzą o nich opinie. Problem sam się rozwiązał za pomocą pana w informacji, który powiedział, że nie warto tam jechać za taką kasę, tylko lepiej wspiąć się na Rainbow Mountain, z której jest widok na Mt Tarawerę i okolicę. No i tak uczyniliśmy. Nasz pierwszy trekking, forma taka sobie, co będzie jutro?;) Ale dla widoków warto było...

Potem zmyliśmy się do Taupo, no i co tu się działo to już wiecie;) Tylko ja nie wiem czy moje odczucia są takie, jak Maxa. 60 sekund swobodnego spadania, to najdłuższe 60 sekund mojego życia, Maxowi szybko zleciało...;)



tak było przed...

3 komentarze:

  1. Hej Hej!

    Porzadna dawka newsow od Was! Siedzimy na granicy z Panama i przenosimy sie wraz z Waszymi wpisami do miejsc ktore kochamy.

    Super zdjecia!

    Wzieliscie skok z video? pewnie tak, wiec czekamy na filmik.

    pozdrawiamy!

    M&M

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudnie!
    Piszcie dużo i dużo zdjęć dawajcie, bo tu dziś śnieg i tak miło na te Wasze krajobrazy popatrzyć.

    No i szacun za ten skok Basia!

    buziaki

    ewa

    OdpowiedzUsuń
  3. ej no coś nie ma wieści od Was...
    a u nas był śnieg... zazdrościcie? :)

    OdpowiedzUsuń